24 lata w Elblągu (wspomnienia żony nadburmistrza Mertena)

Autor: Lech Słodownik | Data dodania: 10.03.2015

Szeroko pojęta memuarystyka jak pamiętniki, diariusze, dzienniki podróży, wspomnienia prywatne i rodzinne zawiera bezcenne dla historyka informacje - możliwe do wykorzystania bez uciekania się do pośrednictwa osób trzecich.

I takimi wydają się być refleksyjne i niebanalne wspomnienia Margarethe Merten, poznanianki z urodzenia i żony wybitnego elbląskiego nadburmistrza w latach 1909-1933, Carla Friedricha Martena. Swoje refleksje spisała już w powojennych latach, mając pewien bagaż dystansu wobec swoich przeżyć. Jak wspomina do Elbląga przybyła „za mężem”14.5.1910 r., a więc w pierwszy dzień Zielonych Świąt. Mąż odebrał ją na dworcu i z miejsca bardzo był ciekaw zawartości dużego koszyka w którym znajdowało się czwarte jego dziecko - urodzone miesiąc temu! Pierwsze elbląskie wrażenia Margarethe Merten były negatywne: „Jakie tu wszystko małe, ta okropna Szosa Pasłęcka, te małe, walące się domki przy ulicy Świętojańskiej, z miejsca uzmysłowiłam sobie wielkość i czar Poznania, nieprzypadkowo zwanego w tamtych czasach „małym Paryżem”. Ale gdy mąż z dumą pokazał mi swoją służbową rezydencję, gdy zobaczyłam okazały gmach sądu, szeroką Groblę Młyńską, wysokie domy, tramwaj i duży przedświąteczny ruch, moje pierwsze rozczarowanie szybko odeszło. Ale już całkiem inne miałam wrażenia, gdy przekroczyłam próg naszego dużego i ładnego mieszkania przy Jacobs-Straße 5 (obecnie PTTK przy ul. Krótkiej), gdzie z balkonu rozpościerał się niesamowity widok na piękne drzewa w zadbanym Parku Cassino, gdzie słoneczne promienie przygrzewające tego świątecznego dnia padały na cudownie kwitnące kasztanowce, na sady i na tłumy świątecznie ubranych ludzi, tak samo jak my spacerujących po Bażantarni. To wszystko wywierało na mnie duże wrażenie i docierało do każdego zakątka mojego serca. Nie, takiemu pięknu „Mały Paryż” nie dotrzymuje kroku! Tam z trudem oddychało się powietrzem w mizernym lesie świerkowym a krajobraz był płaski jak talerz. A tutaj ? - nieopisanie wspaniały las liściasty, pomnikowe wręcz katedralne buki, góry, wąwozy, błyszcząca i cudownie szemrząca Kumiela oraz wspaniałe, dalekie widoki z wieży na Górze Belvedere. Jeszcze nie zdążyłam być w Elblągu 24 godziny, jeszcze nie wszystko zobaczyłam a już to tak mocno na mnie zadziałało i głęboko poruszyło moje serce”. W dalszej kolejności Margarethe Merten dosyć szczegółowo przedstawiła sytuację i nastroje elblążan po wybuchu I wojny światowej i inwazji armii carskiej na Prusy Wschodnie. W Elblągu przebywały wówczas tysiące uciekinierów z terenów objętych walkami. Wspomina, że były to ciężkie, wojenne czasy a gdy w Elblągu wystąpiły duże problemy z żywnością, doszło do protestów głodowych. Brali w nich udział przede wszystkim robotnicy ściągnięci po wybuchu wojny do pracy m.in. w zakładach F. Komnicka i F. Schichau z zachodnich landów Niemiec. Tam mieli o wiele lepsze warunki płacowe i bytowe, stąd ich niezadowolenie. Urządzali więc demonstracje przed „złym magistratem, który wszystkiemu był winien, a mój biedny mąż musiał kilka razy występować na balkonie ratusza i uspokajać oburzone tłumy. Wybijano szyby w oknach i dopuszczano się plądrowania. Pewnego razu ktoś zawiesił na drzwiach do naszego mieszkania zdechłego kota, z kartką zawierającą pogróżki wobec męża. A przecież mąż, mimo wielkiego osobistego zaangażowania, nie był cudotwórcą i nie mógł wytrząsnąć żołnierzy z rękawa czy spowodować, żeby na dłoni wyrosło zboże”. Margarethe Merten wspomina, że w piwnicy domu urządzili sobie mały elektryczny mlewnik, by w nim sposobić mąkę do pieczenia chleba „na czarną godzinę”. Ale „wreszcie przyszedł rok 1918 i koniec wojny. Listopadowe ruchy rewolucyjne tego roku nie ominęły również Elbląga. Także i u nas całymi dniami przeciągały dzikie i wrzeszczące tłumy, z czerwonymi transparentami i agresywnymi plakatami, doszło do tego że zaczepili mojego męża gdy wyszedł z kościoła po niedzielnej mszy i zażądali by umożliwił im zawiesić czerwoną flagę na ratuszu. Musiał z dużą cierpliwością znosić te przykrości a nawet wysłuchać przybyłą delegację „rady robotniczej i żołnierskiej”. Dawał sobie dobrze radę z tymi problemami, bowiem był nieprzekupny, miał poczucie sprawiedliwości i cieszył się dużym poważaniem społeczeństwa miasta. Wkrótce sytuacja zaczęła się poprawiać, ale nie na długo. Nadszedł czas inflacji. Chyba żaden kraj nie został tak dotknięty inflacją jak Niemcy. Trudno opisać co się wówczas działo. Ale wreszcie nadszedł czas, gdy wartość pracy ponownie miała swój równoważnik w otrzymywanej zapłacie”. Margareth Merten chętnie wymienia  zasługi swojego męża na rzecz miasta, chociaż stara się być w tych ocenach obiektywną. Pisze m.in. o wykupie majątku Rubno Małe i zbudowaniu tam dużego kąpieliska miejskiego i podkreśla, że „nowe osiedla mieszkaniowe rosły jak grzyby po deszczu a imponujące gmachy nowych szkół, ratusza w budowie, nowe urządzenia zieleni miejskiej i parków zmieniały oraz upiększały nasze miasto. Jest moim honorem i obowiązkiem przypomnieć, że autorem tych daleko idących zmian był miejski radca budowlany Kleemann”. O początkach władzy nazistów w Elblągu napisała: „Nie zapomnę nigdy wieczoru, gdy w Elblągu świętowano przejęcie władzy i przez miasto przeciągnął ten „monster-pochód” oddziałów S.A. z pochodniami. Oglądałam to z pokoju służbowego męża, opanowało mnie jakiś niewidzialne uczucie strachu ściskającego za gardło i nie mogłam powstrzymać napływających do oczu łez. Także manifestacja pierwszomajowa była przeprowadzona w atmosferze „walki klasowej oraz pojednania pięści i ducha”, tym samym uzmysłowiła mi, że jako współpracowniczka mojego męża muszę włączyć się w pracę w obszarze pomocy społecznej, co było zresztą potrzebą chwili. Ale niestety, wkrótce wszystkie organizacje pomocowe, społeczne zostały ujednolicone w ramach narodowo-socjalistycznej pomocy ludowej”. Dalej pisze o rozpoczętej nagonce na magistrat, na bezpartyjnych urzędników, o szukaniu „dziury w całym”, o konieczności przeprowadzenia czystek. Z tego powodu wielu dobrych i zasłużonych urzędników dało za wygraną i odeszło. „Okazało się, że jest też wielu drepczących w miejscu w oczekiwaniu na stanowisko mojego męża, który nie był w NSDAP. Ale na szczęście w marcu 1934 r. upływał czas drugiej kadencji jego urzędowania. W ten sytuacji by ubiegać się o wybór musiał by wstąpić do partii. Ale mąż zawsze był bezpartyjny i takim chciał pozostać. W podejmowanych decyzjach kierował się nie zaleceniami partyjnymi lecz swoją wiedzą i doświadczeniem.  Liczył się z konsekwencjami przyjętego stanowiska i w efekcie musiał opuścić urząd nadburmistrza. Było mi bardzo przykro, że tak lekko się z nim pożegnano, a przecież on tak wiele położył dla Elbląga i ukochał to miasto i jego mieszkańców”. Jak już napisano w poprzednich artykułach, nadburmistrz dr Carl F. Merten opuścił w 1934 r. z rodziną Elbląg i wyjechał do Kilonii, gdzie zmarł 24.12.1945 roku.

Na zdjęciu: Dr Carl Friedrich Merten, nadburmistrz Elbląga w latach 1909-1934 (Archiwum: AP w Gdańsku).